Zdjęcia - pokazane tu w wyborze - a pstryknięte  podczas wspomnieniowej wycieczki trudno jest nazwać zdjęciami "o Gdyni". Fotografie nie pretendują do "pocztówki z Gdyni", nie pokazują też unikatowości oraz ikon miasta; nie wartościują też Gdyni - nie ma tu obrazów chwalących, czy ganiących za coś miasto. Prezentowane fotografie mówią o mnie, mówią o tym, które symbole tego miasta - zapamiętane i odkryte na nowo - były ważne dla mnie kiedyś i są ważne nadal. Dlatego też z góry przepraszam wszystkich  tych, którzy z racji posiadanych własnych wspomnień sprzed lat wielu spodziewali się ujrzeć stojącego przy Nabrzeżu Francuskim "Batorego", zacumowaną w Basenie Prezydenta "Burzę", czy płynący  po  Zatoce  Gdańskiej  pod  pełnymi  żaglami "Dar Pomorza",  albo choćby  trud  wyładunku  sizalu  i  ziarna  kakaowego  ze  statku  PLO,  który  przypłynął  z  Dahomeju,  by  rozładować  się  przy  Nabrzeżu  Indyjskim w  gdyńskim  porcie.  To  są  "cuda",  których  już  nie  da  się  zobaczyć.  Przeszły  do  historii  miasta  tak,  jak  historią  jest  wysiłek  budowy  Portu Morskiego  w  przedwojennej  Gdyni.

Idąc drogą - którą skrupulatnie, dzielnie i celowo opisałem - kluczyłem i zbaczałem z głównego nurtu, próbując robić zdjęcia. Aparat wyjmowałem zza pazuchy od czasu do czasu i tylko na krótką chwilę, gdyż  deszcz  zacinał  złośliwie  i  szorstko.  Trochę  na  siłę, po części  bezwiednie  fotografowałem miejsca  i  detale, które o  to  prosiły,  lub  się  dopominały  bym  je  zauważył. Wypatrywałem symboli kierując się znakami, które odżywały w moim umyśle. Przyglądałem się miejscom znanym mi, próbując przypomnieć sobie zdarzenia, dzięki którym zostały utrwalone w mej pamięci. Dopiero wieczorem, gdy przeglądnąłem zrobione za dnia zdjęcia, uzmysłowiłem sobie, że szedłem - sam o tym nie wiedząc - trasą ustaloną w podświadomości. Szedłem drogami, których przebieg zaprogramowałem w sobie z góry i bezwiednie; zaprogramowałem, by poszukiwać kolejnych znanych mi i ważnych dla mnie miejsc. Odżyły  wspomnienia  i  przełożyły  się  na  dziesiątki  epizodów,  zapamiętanych  miejsc  i  zdarzeń. Część  tych  symboli  udało  mi  się  sfotografować  i  stworzyć  obraz  niczym  układankę  z  puzzli.

Skręciłem w aleję Marszałka Piłsudskiego, by tu skrupulatnie obejrzeć budynek pod numerem 46. To gmach byłej siedziby mojej Alma Mater, który to obiekt obejrzałem z lewa, z prawa i na wprost, roniąc łzę wspomnieniową. Z pobieranych tu nauk o Ziemi, w tym geograficznych, najsilniej w pamięć wbiła mi się nauka brydża, w którego "żelazną czwórką" graliśmy stale, długo i namiętne paląc przy tym kartony papierosów (ach! młodość!) cuchnących wojskowym materacem zadekowanym w tajnych magazynach zapasów nienaruszalnych Ludowego Wojska Polskiego. Zwiedziłem także nowy - stający obok mego byłego wydziału - gmach, w którym kształcą współcześnie wielce potrzebnych Polsce oceanografów. Sądząc po wielkości obiektu, kształci się tu setki specjalistów od biologii i fizyki morza. Trudno się dziwić, wszak wiadomo, że nasza - zasiedlona w dużej mierze przez ludność zajmującą się uprawą roli i przez kupców bazarowych - ojczyzna, oblana jest zewsząd oceanami. Tymi głębokimi i płytkimi, z bujnym życiem biologicznym i z falami. A takie oceany trzeba poznawać i Uniwersytet Gdański chwalebnie podjął się produkcji kadry przyuczonej do eksploracji i badań rzeczonych wód oraz poznawania ekologii krabów, tempa  mieszania się wód słonych z bardziej słonymi,  zgłębiania  tajników zachowań płetwali podczas rui i pożycia intymnego kryla na szelfach i w głębokich głębinach. Wypłynąłem z uczelnianego przybytku na fali odpływu (tak! tak jest na oceanografii - stąd się nie wychodzi, stąd się wypływa!) wraz z rzeszą studentów pobierających tu nauki i rojem wybitnych i nadwybitnych uczonych, którzy tych nauk udzielają. Koniec wycieczki wypadł pod gmachem Urzędu Miasta. Stąd - szybko i sprawnie, bo tunelem, którego drzewiej nie było - doszedłem do przystanku SKM Gdynia Wzgórze św. Maksymiliana, by wrócić do Gdańska. W czasach gdy byłem studentem, przystanek ów nazywał się Gdynia Wzgórze Nowotki, co uzmysławia, że nadawanie nazw miejscom (tu przystankowi) czynione jest na chybił trafił albo na aktualne zapotrzebowanie polityczne (sowiecki agent Nowotko o imieniu Marceli, tak samo słusznie patronował Wzgórzu jak obecnie to czyniący św. Maksymilian).

By ochłonąć po stoczonych bitwach morskich i desantach w siedzibie muzeum - tym muzeum po byłej Marynarce Wojennej - poszedłem bulwarami nadmorskimi w kierunku Kępy Redłowskiej. Gdy bulwaru zabrakło - bo wszystko kiedy lub gdzieś się kończy - pomaszerowałem dalej plażą nadzatokową aż do Orłowa, by tam choć chwilę postać pod zżeranym przez morze klifem - tym najsłynniejszym w Polsce, bo właśnie o nim pisał Żeromski - i pospacerować po molo. Każde molo jest fajne, także to w Orłowie. Orłowskie molo jest drewniane, stoi na stalowych palach i jest mniejsze i krótsze od molo w Sopocie ale większe od pomostu w Gdańsku-Zaspie (Brzeźnie). Wyziębiony i wydmuchany na wylot - bo na molo wymiatało tak, że mewy obsrywające wszystko dookoła musiały wbijać dzioby w barierki by się na nogach  utrzymać  -  wróciłem  plażą  pod  Kamienną  Górę.

Chodziłem po Śródmieściu Gdyni. Wycieczkę sentymentalną zacząłem od wyremontowanego dworca kolejowego o swojskiej nazwie Gdynia Główna, który "za moich czasów" nazywał się Gdynia Główna Osobowa. Trochę na przekór sobie - gdyż "do morza" zawsze schodziłem ulicą 10-lutego lub Starowiejską - poszedłem ulicą wójta Radtkego.  Tu  wstąpiłem  do  Miejskiej  Hali Targowej, która straciła  swój  aromat  i  urok  spontaniczności,  a  towar   tam  wystawiany  obecnie,  bliższy  jest bazarowi w prowincjonalnym miasteczku gdzieś w Polsce. Doszedłem do Placu Kaszubskiego, który udaje Rynek. Zaskoczył mnie (bo wcześniej go nie widziałem) pomnik Kaszuby nad Kaszuby - czyli spacerującego po cokole Antoniego Abrahama; ucieszył także widok dębu posadzonego w miejscu po poprzednim wspaniałym pomnikowym dębie, który rósł w dawnym centrum kaszubskiej, rybackiej wsi, która też nazywała się Gdynia. Skręciłem na Skwer Kościuszki, zahaczyłem o baseny portowe, basen jachtowy,  Oceanarium i  siedziby  klubów  jachtowych.  Wstąpiłem na plażę miejską, a ponieważ padało i piaskiem wiało - nie kładłem się na plażowym kocyku, tylko zaglądnąłem do Muzeum Marynarki Wojennej. Muzeum - to pod dachem i to pod gałęziami drzew - warto jest zobaczyć, bo wszystko co III RP posiada do obrony 520 km wybrzeża morskiego znajduje się właśnie w tym miejscu - leżakują tu (w formie modeli) pancerniki, lotniskowce, fregaty, łodzie podwodne, kanonierki, kutry, patrolowce i inne okręty, które Polska mogłaby posiadać, ale dała temu odpór - i nie posiada. Marynarka Wojenna RP jest tak bogata w sprzęt wojennomorski i szable do obrony wybrzeża, że nawet jej dowództwo przeniesiono do Warszawy, by żaden admirał nieopatrznie nie utopił się w pobawionym okrętów, ale pełnym wody basenie  portu  wojennego.  Taki  wypadek  spowodowałoby katastrofę kadrową w tych siłach zbrojnych i  ani  chybi  zrównalibyśmy się z Węgrami i Słowakami w ilości admirałów na jeden tysiąc mieszkańców. I w tej materii przeskoczyliby nas nawet bracia Czesi, którzy mają jednego czynnego admirała dzielnie broniącego wód Wełtawy przed zakusami imperialistów lub odwetowców w stołecznej Pradze (widziałem go na własne oczy - stał na nabrzeżu w miejscu strategicznym, był czarny jak kubeł węgla, miał śnieżnobiałe zęby, nosił kremowy mundur z przepięknymi pagonami ze złotymi kutasami, a jego głowę zdobiła przecudnej urody gigantyczna czapka z emblematem kotwicy i napisem "Keiser Navy", którą rzeczony ciemnoskóry Admirał - ani chybi rodowity Czech - zawadiacko odrzucał do tyłu). Dobra wiadomość jest taka, że nasza Marynarka "posiada na zawsze" ten - pełen morskiej wody - basen wojenny w Gdyni co dobrze rokuje i napawa nadzieją, że zapełni się kiedyś, lub nieco później, okrętami dużymi i małymi oraz tymi co się pod wodę chowają. Na razie na straży naszych granic morskich stoi "Ślązak" w budowie, co to od dwudziestu lat przepoczwarza się z "Gawrona"- fregaty na inny pancernik lub patrolowiec. Podobno już w przyszłym roku mają na nim podnieść banderę, więc rzeczony "Ślązak" przemieni się w ORP Ślązak.

Tak więc - gdyby była "pogoda zdjęciowa" - czułbym wewnętrzną presję fotografowania świadectw nowoczesności i funkcjonalności Gdyni. Próbowałbym stworzyć opowieść o ikonosferze miasta, fotografowałbym miasto jako organizm wspaniały, użytkowy, godny uwagi ze względu na jego specyficzne walory estetyczne i materialne. Zaangażowałbym się w widok. Stało się inaczej: krótki dzień i "pogoda bez światła" pozwoliła mi szwendać się tam, gdzie "oczy poniosą" i postrzegać miasto jako nośnik treści, z którymi trzeba się zaznajomić by poznać - a w tym przypadku przypomnieć sobie - jego wartość. Była to też wycieczka nasycona emocjami - głównie pozytywnymi - które wywołały u mnie wspomnienia z przeszłości, gdy z Gdynią "byłem blisko". Zaangażowałem się w oznacznik - skoncentrowałem się na znaczeniu miejsc, które dobrze znałem wcześniej, a odkrywałem na nowo gdy chodziłem w  deszczowy, zimny  i  wietrzny  dzień  po  Gdyni,  tak  jak mnie  serce  prowadziło.  Na kilka godzin  udało  mi  się  wyzwolić  z  patrzenia  na  miasto  z  pozycji: "co znaczy architektura, którą widzę", a  myśli  skierowały  się  "w  jaki  sposób  i  dlaczego  interesuje  mnie  to  co  widzę".

Przyjeżdżam z Warszawy, gdzie mieszkam od lat wielu, do Gdańska często, ale prawie zawsze ograniczam się do fizycznego kontaktu tylko z tym miastem. Czasem trafiam do Sopotu. Do Gdyni zaglądam rzadko. Pewnie dlatego, że mnie do niej nie ciągnie. A powinno, bo tak rozum podpowiada. Na początku marca tego roku (2015) byłem w Gdańsku. By się przemóc, postanowiłem, że "Gdynia mnie pociąga" i pojechałem się w niej zanurzyć. Pobyt był krótki; nie był celowy i nie miał założonego z góry planu "trasy odwiedzin". Trafił mi się dzień zimny, ponury, wietrzny i dżdżysty - można rzec typowy dla marca nad Bałtykiem. Odpadało fotografowanie szerokich planów, co "uratowało" mnie od potrzeby wyszukiwania miejsc okazałych, ładnych, a o Gdyni pozytywnie mówiących. A jest o czym mówić gdyż Gdynia jest miastem fenomenem, które zaprojektowano i budowano w okresie międzywojennym XX wieku według założeń miasta funkcjonalnego. Miasto podporządkowano portowi morskiemu - budowanemu od podstaw imponującemu Portowi Handlowemu - który wgryzał się w płaską, nisko położoną i zabagnioną pradolinę - a rozwój Śródmieścia determinowała właśnie bliskość tego portu. Gdynia należy do niewielu miast na świecie, w którym dało się zbudować w duchu awangardy modernizmu całe śródmieście oraz kluczowe obiekty publiczne. Modernistyczne Śródmieście Gdyni ukształtowało się  w  dekadzie  lat  30.  XX wieku. W mieście wyrosły całe pierzeje kamienic o kształtach kubicznych, powstały także gmachy o kształtach opływowych, które kojarzyły się z ówczesną architekturą okrętową. Gdyński modernizm to także przykłady - i to znakomite! - zabudowy industrialnej - portowej,  a  także  mieszkaniowej  w  tym  willowej.

Grudzień roku 1970 zapamiętałem szczególnie. Były to dla mnie dni chłopięco-uczniowskiej potrzeby czynnego uczestnictwa w dziejącej się historii. Gdańsk - na Wałach Jagiellońskich i Gdynia - przy SKM Gdynia Stocznia. Uciekałem ze szkoły by tam być; zdarzenia, których byłem świadkiem i fizycznie, choć mało świadomie w nich uczestniczyłem, wryły się w pamięć i trzewia mocno, bardzo tragicznie i na trwałe. Tysiące stoczniowców na ulicach, krew, ranni, trupy, krzyk, tumult, strzały, wybuchy, chrzęst gąsienic  pojazdów  wojskowych,  tysiące  ludzi  na  ulicach,  podpalenia,  grabież,  przemoc,  milicjanci z białymi pałkami w szaroniebieskich długich szynelach i kaskach z literkami MO zamiast czoła, zamiast oczu i mózgu, zapach prochu, gazu łzawiącego. Później - w pierwszych latach siedemdziesiątych - przyszły  studia  geograficzne  na  Uniwersytecie  Gdańskim  i  znowu  trafiłem  do  Gdyni,  bo  Wydział Biologii i Nauk o Ziemi  miał  swoją  siedzibę  na  ulicy  Czołgistów, która  po roku 1989 zmieniła patrona na Marszałka Piłsudskiego. Studenckie lata w połowie lat siedemdziesiątych wyglądały inaczej niż studia w dobie obecnej. "Polska rosła  w  siłę, ludziom  żyło  się  dostatniej",  a my studenci uczyliśmy się pilnie nie zapominając  o   zabawie  i  podróżach,  albo  było  odwrotnie  -  bawiliśmy  się  przypominając  sobie  (w wolnych od ekscesów chwilach) o nauce i zdobyciu kwalifikacji na inteligenta pracującego, który pod przewodnim kierownictwem partii najbardziej słusznej ze słusznych, miał pracować z zapałem ("Pomożecie?") dla dobra i rozwoju socjalistycznej ojczyzny. Zresztą nie było wyboru, bo innej ojczyzny niż socjalistyczna nie było. Karierę pracownika najemnego - w Urzędzie Morskim, a później w naukowym instytucie branżowym, który zajmował się "kształtowaniem środowiska" - też zaczynałem w Gdyni. Płynęły kolejne lata życia z codziennie oglądaną Gdynią,  gdzie  głównym  zadaniem  było wyrwanie się z "roboty" i stanie w kolejkach, by zdobyć coś do jedzenia, czy ubrania dla siebie i dla rodziny. Wreszcie w Gdyni urodziło się dwoje moich starszych dzieci, bo w Gdańsku gdzie mieszkałem, takiej możliwości nie było, a zgodnie z obowiązującą wówczas rejonizacją - rodzące kobiety wysyłano do Redłowa - czyli do Gdyni. To oczywiście nie jest wszystko, co z Gdynią mnie łączy, ale o młodzieńczych ekscesach - które pośrednio czy też bezpośrednio wiążą się z tym miastem - pisać nie wypada. Gdy wyjechałem na stałe z Gdańska w połowie lat osiemdziesiątych, mój kontakt z Gdynią się urwał, choć nie do końca, bo to z gdyńskiego portu wypływałem kilkakrotnie statkiem na Spitsbergen (w celach naukowych) w drugiej połowie lat osiemdziesiątych  -  pozostały  wspomnienia, miejsca  bliskie, oswojone,  znaki  nie  zatarte,  smaki w  ustach  i  zapachy  tkwiące  gdzieś  głęboko  z  tyłu  głowy.

Gdynia była ważna w moim życiu od drugiej połowy lat sześćdziesiątych do początku lat osiemdziesiątych zeszłego już wieku. W latach sześćdziesiątych przyjeżdżałem do niej z Gdańska, by wpatrywać się w witryny sklepów kolonialnych, by w ich małych wnętrzach wdychać zapach kawy, pomarańczy, ananasów, tytoniowego dymu dobrych papierosów. To była oaza dobrobytu (albo ja ją tak odbierałem); w Gdyni żyły prywatne (sic!) sklepy, prowadzone przez właścicieli w białych, czystych fartuchach, którzy zaopatrywali się głównie u marynarzy, którzy po świecie pływali. Tu były sklepy Baltony i Pewexu, gdzie za bony dolaropodobne lub nielegalnie (!) posiadane "zielone" można było kupić dżinsowe spodnie, pastę do zębów Colgate, maszynkę do golenia Gillette, koniak Martell, czy czekoladę Toblerone w  trójkątnym  opakowaniu; gdzie  flaszka  Wyborowej  kosztowała 55 amerykańskich centów, a Żubrówki całe 60. W Gdyni była Hala Targowa bogata w towary - te do jedzenia i te do noszenia na grzbiecie, głowie i nogach - przedwojenny relikt handlu, z którym państwo myślące po bolszewicku prowadziło nieustanną wojnę. Po ulicach śródmieścia Gdyni chodziły dobrze (lepiej?) ubrane kobiety. Ulica Świętojańska była PRL-owskim odpowiednikiem wiedeńskiej Mariahilfer Strasse, co oczywiście jest bardzo grubą przesadą jeśli chodzi o elegancję czy wielkomiejskość, ale była namiastką wielkiego świata, erzatzem pozwalającym mnie (i pewnie też innym) różnicować odcienie szarości w przesiąkniętym plebejskością  świecie  ludowej  ojczyzny. W dzisiejszych czasach, w czasach, gdy kupić można wszystko i wszędzie, to co piszę brzmi surrealistycznie, ale w siermiężnym gomułkowskim PRL-u panowała nędza. Nędzą był przesiąknięty także robotniczo-chłopski Gdańsk, a Gdynia na tym tle jawiła się niczym gwiazda słodyczą i  czekoladą  pachnąca. Ucząc się  w  szkole średniej w Gdańsku, jeździłem do Gdyni regularnie i często - kilka razy w tygodniu - by skrobać jachty w Jachtklubie Polskim - te slipowane i złożone na nabrzeżu i te w basenie jachtowym - a także pływać na klubowych łódkach po Zatoce.

Do Gdyni powinienem czuć sentyment. To ważne miasto w moim życiu. Gdynia jest miastem, które wraz z rodzinnym Gdańskiem kształtowały moją osobowość i wrażliwość, a także ukształtowały - i to na trwałe - moją tożsamość i moją polskość. Do tych dwóch miast - najważniejszych miast w moim dzieciństwie, młodości i wczesnej dorosłości - dochodzi Sopot, miasto w którym się urodziłem, a które zawsze traktowałem jak kurort, gdzie przyjeżdżało się "do wód" i po miło spędzonym czasie - wracało do siebie - do Gdańska, by stamtąd robić wypady do Gdyni. Każde z tych miast inaczej - i co najważniejsze uzupełniająco (!) i współtworząco (!) - kształtowało moje wyobrażenia o przestrzeni i ładzie w tejże przestrzeni oraz wyobrażenia o tym czym jest i czym powinno być miasto - żywy organizm, który się rozwija i zmienia nie tylko na planie/w przestrzeni ale głównie w czasie.

Każde z tych miast: Gdańsk, Gdynia i Sopot - miast o różnej tożsamości, odmiennej historii i kulturze, odmiennej  urbanistyce,  architekturze, o  różnym  duchu  miejsca,  a  także  różnej  randze  i  znaczeniu w dziejach Polski dawnej i współczesnej - przez kilkadziesiąt lat formowało moje poczucie swojskości miejsca i kształtowało estetykę. Uzmysławiało też konieczność widzenia miast przez pryzmat ich złożonych dziejów; unaoczniało wpływ czasu i historii na kształt oraz wizerunek każdego z nich. Gdańsk jest "moim" miastem - z nim się utożsamiam. To o nim myślę ciepło, gdy zmienia się na lepsze, ciekawsze i to na nie się wściekam, gdy widzę regres, zaniedbanie. Gdańsk wywołuje u mnie emocje - zarówno te pozytywne jak i negatywne. Natomiast do Gdyni czuję szacunek przepojony ciepłymi wspomnieniami, które niby słodkie rodzynki tkwią w pulchnym, świeżym - tu: młodym, ledwie dziewięćdziesiąt wiosen mającym - cieście. Wreszcie Sopot. Jest dla mnie niczym wisienka na torcie - bardziej  ozdobą  niż  bytem  realnym -  tu  jestem  tylko  turystą.

M a r e k   A n g i e l

z d j ę c i a   i   s ł o w o 

Gdynia w dzień dżdżysty, wczesnowiosenny. Zdjęcia z 03.2015 r.

Żyliśmy  więc  wyobraźnią.

Z  okruchów,  fragmentów,  urywków  budowaliśmy  alternatywny  świat, w  którym  mogliśmy  zamieszkać”.

Andrzej Stasiuk, Rokendrol, w: Nie ma ekspresów przy żółtych drogach

Gdynia w dzień dżdżysty, wczesnowiosenny

Rzecz o tym co po latach odkryłem w mieście i dlaczego właśnie to

Tekst  03.2015 r.

Polska. Gdynia. Śródmieście, Wzgórze św. Maksymiliana, Redłowo, Orłowo; woj. pomorskie

Region fizycznogeograficzny Polski:  Pobrzeże Kaszubskie w obrębie Pobrzeża Gdańskiego

Zrobione w WebWave CMS